Słowenia to maleńki kraj – zaledwie kilka procent powierzchni Polski, gdzieś po drodze do Chorwacji – rzadko jest celem podróży sam w sobie. Postanowiliśmy się przekonać czy słusznie. Przedwyjazdowe analizy jak również reminescencje z przeszłości wiele obiecywały.
GDZIE BY TU JECHAĆ?
Ostatni tydzień sierpnia – mało optymalny czas na wakacje w Europie, bo szczyt sezonu i tłumy ale tak nam wypadł wspólny czas wolny, więc postanowiliśmy się z tym zmierzyć, tym razem we dwoje z Dariuszem. No i padło na Słowenię, z którą wiążą nas miłe wspomnienia z prehistorycznej przeszłości. Byliśmy tu bowiem w podróży poślubnej na kajakach górskich. Potem na rodzinnej podróży z dziećmi. Były wtedy małe, grzeczne, chciały z nami jeździć na wakacje i nie miały zdania odrębnego. Tak więc Słowenia po raz trzeci, jednak pierwszy raz na rowerze.
ROWERAMI CZAS RUSZYĆ…
Po lekko nużącej, samochodowej podróży docieramy do Mojstrany, leżącej u wrót Triglawskiego Parku Narodowego i Alp Julijskich, znanych z niezwykłych krajobrazów ale i bardzo konkretnych przewyższeń. Nazajutrz wsiadamy na rowery. Wielce sympatyczną ścieżką rowerową ruszamy ku naszemu przeznaczeniu.
PIERWSZE ROWEROWE WYZWANIE
Jest cudownie, niemal płasko. Widoki absolutnie wysokogórskie – drobny, przelotny deszczyk towarzyszy nam wiernie. Dojeżdżamy do Kranskiej Gory, nieco sennej i opustoszałej stolicy regionu. Przed nami pierwsze wyzwanie – sławna przełęcz Vrśić, przez którą przedostaniemy się na południową stronę Alp Julijskich. Z wysokości 809 m.n.p.m żwawo ruszamy prze siebie – ścieżki rowerowej już nie ma – jedziemy głównym, jednak niezbyt uczęszczanym asfaltem, co jakiś czas zjeżdżając na super fajny stary trakt handlowy, z którego podziwiamy fantastyczne widoki. Wokół nas krąży burza, niebo rozświetlają błyskawice, grzmoty słychać coraz bliżej. Jest epicko – gdy jednak zaczyna intensywnie padać robi się trochę nerwowo. Udaje nam się przeżyć i zdobyć przełęcz – 1611m.n.p.m.
Zjeżdżamy do doliny Soči. To rzeka niezwykła, o niewyobrażalnie czystej wodzie i nigdzie niespotykanym szmaragdowym odcieniu. Porzucamy rowery i na piechotę zwiedzamy wąwóz, w którym rzeka wije się wąskim korytem wśród skał.
O CO TU WŁAŚCIWIE CHODZI?
Nocujemy w miasteczku Boveč, będącym centrum wszelkich aktywności turystycznych. W planach na kolejny dzień górska trasa mtb. Nie moje to było planowanie i patrząc na profil przewyższeń cieszę się umiarkowanie. Pniemy się pracowicie do góry leśną ścieżką, widoków właściwie brak, upał coraz większy a z tyłu głowy pytania jaki to właściwie ma sens?! W pewnym momencie, podczas tych filozoficznych analiz, przemyka obok nas z prędkością światła dwóch trzydziestolatków, na góralach rzecz jasna, tyle że…… elektrycznych. Co jest grane? Dokąd ten świat zmierza? My kontynuujemy naszą wspinaczkę, jednak dręczące pytanie powraca – a może to jednak jest pomysł? W sumie po co się tak męczyć? Ostatecznie wyjeżdżamy z lasu. Przed nami przestrzeń, górskie szczyty, pod nami malownicza dolina. Jest pięknie, jest nagroda – było warto – elektryki jeszcze poczekają.
A potem był lekko przerażający zjazd i kolejna nagroda na dole.
A na koniec dnia relaksująco…
Z BIEGIEM NAJPIĘKNIEJSZEJ Z RZEK
To oczywiście rzecz gustu, jednak w moim rzecznym rankingu Soča znajduje się zdecydowanie w czołówce. Bo przepływa przez piękne tereny i ma niesamowity kolor wody ale też dlatego, że trasa rowerowa wzdłuż niej jest niezwykle urozmaicona. Są odcinki rekreacyjne z podziwianiem widoków, jest profesjonalna autostrada rowerowa, jest też dający w kość kawałek mtb po niezłych wertepach – jednym słowem nudy nie ma. A po drodze sympatyczne miasteczka i wioski..
A PRZED NAMI KRAINA WINA..
Słowenia niespecjalnie kojarzy się z winem, ale będąc tak blisko winnego raju nie możemy się oprzeć i podążamy w jego kierunku. Porzucamy dolinę Sočy i wjeżdżamy do największego jak do tej pory miasta – Nowej Goricy. Nie ma tu nic co by nas mogło zatrzymać,więc czym prędzej obieramy kierunek na winnice. Tu niemiła niespodzianka – wbijamy się w ruchliwą drogę, pozbawioną poboczy, za to bardzo ruchliwą – nie jest fajnie. Oczywiście można z takiej drogi uciec, co też czynimy ale oczywiście jest pod górę i etap, który miał być odpoczynkowy robi się…jak zwykle. Za to miejsce naszego dzisiejszego przeznaczenia okazuje się fantastyczne. Gospodyni wita nas ..winem i wspaniałą kolacją. Jesteśmy wszak w dolinie Vipavy – winnym królestwie Słowenii.
Kontynuujemy podróż zieloną doliną wśród winnic, z dojrzewającymi winogronami – oczywiście nie możemy się oprzeć – są pyszne ale brakuje im jeszcze parę tygodni. A w ogóle to kraina obfitości – mają tu wszystko od naszych pomidorów i ogórków, poprzez gaje oliwne do upraw kiwi i figowców.
Jest upał – przychodzi na myśl, ze być może sierpień to nie jest optymalny czas na wakacje w Słowenii ale wiemy też, że w Polsce jest teraz jeszcze cieplej. Cóż, takie czasy, trzeba się przystosować. Niewielki podjazd – raptem 300 m weryfikuje nasze samozadowolenie wyniesione z Alp Julijskich – góry wcale się nie skończyły. Jesteśmy na skraju Słoweńskiego Krasu.
Stanjel – niewielkie, pełne zabytków miasteczko położone na wzgórzu, ponoć jedno z najładniejszych w Słowenii. Odpuściliśmy, wstyd przyznać, zadawalając się widokiem z baru – tym momencie kwestia nawodnienia była priorytetem.
Ruszamy na południe, przez zielone wzgórza Vipawskiej Brdy. Jedziemy szeroką doliną, pośród łagodnych wzniesień i rozległych łąk. Mijamy jedynie pojedyńcze zabudowania, ludzi nie spotykamy wcale – przez chwilę czuję się jak w Beskidzie Niskim.
MOC ATRAKCJI
Opuszczamy malowniczą dolinę i wspinamy się na płaskowyż, znany jako Słoweński Kras. Chociaż nie jest to najbardziej popularny rejon Słowenii to właśnie tu jest takie nagromadzenie atrakcji, że nie wiadomo jak to wszystko ogarnąć – tym bardziej, ze niestety tanio nie jest. Zaczynamy od stadniny koni w Lipicy, jednej z najstarszych na świecie. Podziwiamy tu niezwykłej urody białe konie i ich źrebięta o ciemnym umaszczeniu. Raj dla miłośników koni, ale spodoba sie chyba każdemu, no może poza ceną, za full opcję – zwiedzanie i pokaz trzeba zapłacić ponad 20 euro. Uznaliśmy, że było warto.
Słoweński Kras to jednak przede wszystkim jaskinie – jest ich tu mnóstwo -te sławne i te mniej nieznane, przez co jeszcze bardziej intrygujące. Decydujemy się na Jaskinie Skocjańskie, od 1986 roku wpisane do rejestru światowego dziedzictwa UNESCO. Wędrujemy podziemnym kanionem, wzdłuż rzeki przepływającej przez ogromne groty – jest zjawiskowo. Nie można robić zdjęć – i dobrze. Oddajemy się podziwianiu. Te poniżej pochodzą z oficjalnej strony.
https://www.park-skocjanske-jame.si/
NIE MOŻE BYĆ ZA DOBRZE
Po wyjściu z jaskini stwierdzam flaka w swoim rowerze, no i cóż.. nie mam zapasowej dętki a ta nie nadaje się do naprawy. Jak to jest, że jak jeżdżę sama, to zawsze wszystko mam, a jak już się wybiorę z mężem to.. taka sytuacja?!. No ale mam męża – on ma dętkę… tyle że ta nie pasuje do mojego roweru – robi się nerwowo, jak również późno, nadciąga burza, serwisu rowerowego brak. Nie takie rzeczy wszak przeżyliśmy, więc i tym razem się udaje.
A PRZED NAMI..
Ruszamy więc dalej by odkryć kolejną perłę Słowenii – ukryty pod wysoką skałą, wbudowany w skalną jaskinię Predjamski Grad
STOLICA MARZEŃ
Można by jeszcze dużo czasu spędzić, podziwiając krasowe cuda, jednak nas wzywa stolica. Zawsze obawiam się dużych miast na rowerze, bo różnie to bywa, tak wiec i teraz odczuwam niepokój. Rzeczywiście wjazd do stolicy nie jest ani zachwycający ani też rowerowo przyjazny. Jednak im bliżej centrum tym milej a promenada nadrzeczna to po prostu bajka. Ljubljana – miasto miłości – jest cudowna, romantyczna, kameralna, pełna życia, kolorów i optymizmu, nawet jak pada deszcz, co właśnie się dzieje. Porzucamy rowery i chłoniemy atmosferę tego miejsca.
OSTATNIA PROSTA
Pora zamknąć naszą pętlę. Z pewną premedytacją tak ułożylismy trasę, żeby ta największa wg. wielu źródeł atrakcja Słowenii czyli jezioro Bled była pod koniec wyprawy. Gdyby jednak okazała się przereklamowana to i tak czekał na nas Triglawski Park Narodowy, który co już wiedzieliśmy, na pewno nas nie zawiedzie. Zanim jednak tam dotarliśmy, znaleźlismy sie w uroczym, średniowiecznym miasteczku Skofja Loka.
A przed nami góry i ostatni już bardzo konkretny podjazd na przełęcz Bohinjską. Stamtąd do całkiem sympatycznej Bohinjskiej Bystricy i nad wielce malownicze również Bohinjskie jezioro. Ze wszystkich stron otoczone górami, z licznymi kameralnymi plażami i krystalicznie czystą wodą – atmosfera wakacyjnego relaksu – po prostu marzenie.
I na zakończenie sławne jezioro Bled, a właściwie krótki rzut oka i fantastyczna, prawie płaska trasa z pięknymi widokami na Triglawski Park Narodowy.
PODSUMOWANIE
Spędziliśmy w Słowenii osiem dni, przejechaliśmy 475 km, pokonując 9460 m przewyższeń i…wciąż pozostał niedosyt, bo do wielu ciekawych miejsc nie zdołaliśmy dotrzeć, bo jest ich tu po prostu mnóstwo.
A oto 6 powodów dla, których, naszym zdaniem, warto przyjechać na rower do Słowenii:
1. Dużo różnorodnych atrakcji na niewielkiej przestrzeni, czyli w zasięgu roweru.
2. Dzika przyroda, piękne krajobrazy, krystalicznie czyste rzeki i jeziora.
3. Gęsta sieć mało uczęszczanych dróg o niewielkim lub żadnym natężeniu ruchu.
4.Przyjazny klimat.
5.Pyszne jedzenie i lokalne wino.
6. Niezwykłe miejsca: Jaskinie szkocjańskie, Jezioro Bohinjskie, Triglawski Park Narodowy, Ljubljana i wiele innych.
Jeśli więc chcesz się przekonać czy to wszystko prawda pojedź z nami na wyprawę – będzie pięknie i nie bardzo trudno.
Zapisy już od listopada na: https://www.viaverde.com.pl/
Zapraszamy!
Do zobaczenia na rowerowym szlaku!
Ten post ma Jeden komentarz
Łukasz
29 sierpnia 2024Dzień dobry,
Dziękuję za świetną relację z wyprawy.
Czy te przewyższenia są faktycznie z GPSa, czy z planowania trasy?