Lanzarote – rowerem wśród wulkanów

28 stycznia 2020 - 0 komentarzy

NUDA CZY ROWEROWE ELDORADO?

Po objeździe Gomery,  prawdziwej perły w kolekcji naszych wypraw, obawialiśmy się że długo będziemy szukać równie unikalnego miejsca, a już na pewno nie będzie nim pozbawiona roślinności Lanzarote. Pojechaliśmy tam trochę z obowiązku, a trochę dla świętego spokoju. Jak bardzo się myliliśmy możecie się przekonać jadąc z Via Verde na wyprawę na Lanzarote

Po spędzonym tutaj tygodniu uznaliśmy, że jest to idealne miejsce na rowerową wyprawę, zwłaszcza późną jesienią lub wczesną wiosną, kiedy u nas oraz w reszcie Europy pogoda nie sprzyja. Nie odkryliśmy tym stwierdzeniem Ameryki – turystyka rowerowa jest tutaj w rozkwicie. W przeciwieństwie do innych wysp archipelagu, tutejsze tereny dostępne są dla zdecydowanie szerszego grona amatorów dwóch kółek. Nie ma tu sieci świetnie oznakowanych ścieżek rowerowych, jak w Holandii, czy Niemczech. Na mapie można znaleźć rowerowy szlak dookoła wyspy, który w naturalny sposób stał się bazą dla naszego planu.

Wypożyczyliśmy bardzo przyzwoite rowery, w całkiem przyjaznej cenie 11 euro za dzień i ruszyliśmy na wschód ścieżką wzdłuż oceanu. Naszym punktem startowym było Costa Teguise, wybitnie turystyczna miejscowość, jednak zdecydowanie mniej agresywna niż te na Teneryfie.

TRUDNE ROWEROWE POCZĄTKI

Człowiek pożyczający nam rowery dziwnie się uśmiechnął, gdy przedstawiliśmy mu swój pierwotny plan. Niebawem wszystko było jasne.  Szlak biegnący brzegiem oceanu nazywał się lava trail i ta nazwa oddawała jego charakter – krótko mówiąc było epicko ale po kilkunastu kilometrach mieliśmy dość.

Wobec zaistniałej sytuacji przedarliśmy się na asfalt – co łatwe również nie było i dalej ruszyliśmy gładkim, czarnym asfaltem wśród również dość czarnych krajobrazów.

A MOŻE JEDNAK KOLOROWA?

Kolor czarny dominuje na tej wyspie. Potem jest szary w różnych odcieniach, następnie piasek pustyni na różne sposoby – można by się spodziewać pewnej monotonii. W rzeczywistości jednak jest inaczej. Z wulkaniczno – pustynnym kolorytem kontrastuje niezwykła biel miasteczek, którą Lanzarote zawdzięcza Cezarowi Manrique.

Ten niezwykły architekt uczynił z wyspy prawdziwe dzieło sztuki, wplatając w  surowy krajobraz swoje artystyczne wizje. Wyznawał zasadę, że dom musi być „biały i niższy niż palma” i – co jest jego największym fenomenem – potrafił do tej koncepcji przekonać lokalnych urzędników. Dzięki temu nie ma tu wielkich hoteli i masowej turystyki, a na wyspie można na każdym kroku obserwować unikalne połączenie natury ze sztuką i …kolory. Podziwialiśmy dziś ogród kaktusów w nieczynnym kraterze oraz salę koncertową wewnątrz skalnej groty.

RAJSKA WYSPA

Docieramy na północny kraniec wyspy do niewielkiego, oczywiście całkiem białego miasteczka o nazwie Orzola. Stąd promem płyniemy na jeszcze bardziej niezwykłą wyspę o wdzięcznej nazwie Graciosa. Nie ma tu ani jednego kilometra asfaltowej drogi. Są za to nieliczne drogi piaszczyste, piaskowe wzgórza i oczywiście wulkany. I jest najpiękniejsza na świecie plaża – w mojej subiektywnej ocenie taka po prostu jest. Spędziliśmy tu większość dnia, niespiesznie okrążając wyspę i kąpiąc się w oceanie – było zjawiskowo!

ACH TE WIDOKI..

Wracamy na Lanzarote i zmierzamy w kierunku najważniejszego punktu widokowego na wyspie –  Mirador del Rio usytuowanego na niemal pięciusetmetrowym  klifie Risco de Famara. Co jest w nim szczególnego? Niesamowity widok na wyspy archipelagu Chinijo z królującą wśród nich Graciozą i prawie niewidoczny z zewnątrz, ukryty w skale, budynek autorstwa Cesara Manrique, z przestronnym tarasem widokowym, restauracją z oryginalnymi rzeźbami i ogromnymi szybami, które można docenić w czasie gorszej pogody oraz sklepem z pamiątkami. My dotarliśmy tu tuż przed zachodem słońca przy pięknej pogodzie  – wrażenia niezapomniane.

Ruszamy na południe, mijając po drodze sympatyczne miasteczko Haria, położone w dolinie tysiąca palm – to najbardziej zielone miejsce na wyspie.

Rozpoczynamy wspinaczkę na klif, z którego rozpościera się kolejny zapierający dech w piersiach widok, tym razem bez artystycznych dodatków, dzięki czemu  bezpłatny.

Stąd czeka nas relaksujący zjazd, ze względu na super widoki, jeden z najlepszych na tym wyjeździe. Docieramy do Teguise. To z kolei chyba najładniejsze miasteczko na wyspie. Trochę senne, umiarkowanie turystyczne – idealne na południową kawę i spacer po starym mieście.

W KOŃCU JAKIEŚ ALE

Zjeżdżamy na zachodnie wybrzeże, ponoć jedno z najlepszych miejsc w Europie na surfing – Caleta Famara. Istotnie plaża jest oblężona przez amatorów tego sportu. Większość z nich nie jest zbyt zaawansowana, ale chyba dobrze się bawią. My trochę gorzej, bo wiatr tutaj szaleje i jakoś tak nie jest bardzo gościnnie.

ROWEREM? WŚRÓD WULKANÓW

Uciekamy stąd i udajemy sie do Yaizy, kolejnego miłego miasteczka, będącego bramą do krainy wulkanów. To one, znajdujące się w Parku Narodowym Timanfaya, będą naszym głównym celem. Na terenie Parku można poruszać się jedynie busem, który jest wliczony w cenę biletu. Nie jest to wcale złe rozwiązanie – widoki z okiem busa są wystarczająco spektakularne. Po  tej obowiązkowej przejażdżce, już poza terenem parku i tak znajdujemy dla siebie terenową pętelkę  – wszak wulkanów tu nie brakuje.

LAWA JEST WSZĘDZIE..

Nawet pola uprawne pokryte są drobnymi kulkami z lawy. Nie chce się wierzyć, że coś może na takim polu wyrosnąć. Rzeczywiście Lanzarote wyspą rolniczą nie jest, a lawa ma jedynie zapobiegać parowaniu, sama zaś gleba jest bardzo słaba. Nie przeszkadza to jednak bardzo specyficznym uprawom winogron i produkcji wina.

NA KONIEC DZIKIE PLAŻE

Na południu wyspy znajdziemy malownicze klify  i spokojne czarne plaże ukryte wśród nich.

I TROCHĘ LUKSUSU..

Południowo-zachodnia część wyspy to mniej lub bardziej wypasione ośrodki, na które fajnie popatrzeć z perspektywy siodełka ale niekoniecznie chciałoby się tam spędzać wakacje. Przez cały rok jest tu sezon, a amatorów plażowania i pławienia się w oceanie nie brakuje. Zresztą niektóre z nich są całkiem miłe. Nam najbardziej podobała się Playa Blanca, położona na południowym krańcu wyspy – przyjemna architektura, dyskretna elegancja, miła atmosfera  i brak tłumów.  I tym to sposobem zatoczyliśmy pętlę i wróciliśmy do Costa Teguise.

PODSUMOWANIE

7 POWODÓW, DLA KTÓRYCH WARTO PRZYJECHAĆ NA ROWER NA LANZAROTE

  1. Idealna pogoda przez cały rok – doskonałe miejsce na listopadowy wypad.
  2. Unikalne krajobrazy – nigdzie w Europie nie znajdziesz podobnych miejsc
  3. Umiarkowane przewyższenia  – dostępne już dla średnio zaawansowanych rowerzystów
  4. Gęsta sieć mało uczęszczanych  dróg o różnej nawierzchni, w tym dużo cudownie  gładkich asfaltów.
  5. Afrykańskie akcenty – nie musisz jechać na inny kontynent , by poczuć się jak w Afryce
  6. Połączenie natury i sztuki – niezwykłe kompozycje Cezara Manrique
  7. Możliwość plażowania i kąpieli w oceanie

1 POWÓD, O KTÓRYM MUSISZ PAMIĘTAĆ PLANUJĄC ROWEROWĄ WYPRAWĘ NA LANZAROTE

  1. Nie ma tu typowych ścieżek rowerowych i nie jest to płaska wyspa – jeśli jesteś całkiem początkujący możesz mieć trudności.

Nam się podobało bardzo i dlatego zapraszamy na rowerową wyprawę na Lanzarote z Via Verde.

Dodaj komentarz